1 cze 2015

Rozdział I — Tam, gdzie zaczyna się lęk

— Naprawdę go tam nie było.
Padający coraz gęściej śnieg utrudniał rozglądanie się po peronie w Hogsmeade, oprócz tego tłum uczniów spychał dwójkę Ślizgonów w stronę ścieżki prowadzącej do powozów. Nie mogli więc dłużej wypatrywać przyjaciela, który przecież dawno powinien do nich dołączyć.
Już w pociągu zauważyli, że coś jest nie tak. Zwykle udawało im się znaleźć wspólny przedział i spędzali podróż na pogawędkach, wzajemnym opowiadaniu sobie o świętach — które tylko u Dmitrija wyglądały normalnie — a nawet jeśli zatrzymywali ich koledzy z domów, spotykali się gdzieś pośrodku. Tym razem było inaczej, chłopak nie zjawił się ani w przedziale, który zajęli, ani w żadnym z dalszych, zajmowanych głównie przez Puchonów. 
Uczniowie Hufflepuffu nie byli również zbyt skorzy do udzielenia jakichkolwiek informacji na temat kolegi z domu, na pytanie o Iwanowa uznali, że „Może jest, a może go nie ma”, chwilę później, gdy Gabriel zagroził im wyrwaniem nóg z dolnej części pleców, kategorycznie zaprzeczyli, że go widzieli. Ramone sądziła, że kłamali, ale kiedy Mitka nie zjawił się później na stacji w wiosce… 
— Może po prostu wrócił wcześniej? — rzucił McMillan, ale bez większego przekonania. Oboje z Macnair myśleli o tym samym — że ich rodzeństwo w końcu dowiedziało się o przyjaźni pomiędzy nimi a kimś, kogo powinni nienawidzić.
Ramone Macnair i Gabriel McMillan nosili nazwiska, które tylko Ślizgonów nie napawały grozą; starsza siostra Gabriela, Alice, oraz Walden, starszy brat Ramone, byli śmierciożercami. I to nie takimi jak Malfoyowie, oddanymi Voldemortowi ze strachu o skutki sprzeciwienia mu się, oboje czerpali chorą przyjemność z zadawania ludziom bólu, chyba jeszcze większą niż u Bellatriks Lestrange. Nie łaknęli jednak uwielbienia Czarnego Pana, raczej bycie blisko niego oznaczało dla nich bezkarność, szersze możliwości, ponieważ jeśli ktoś miał cierpieć przed śmiercią, to właśnie ich wyznaczano na katów.
Oczywistym było w takim razie, że gdyby Alice albo Walden zdali sobie sprawę o bardzo silnej więzi łączącej ich młodsze rodzeństwo z mugolakiem, którego oni bez wahania by zabili, mogłoby się to skończyć czymś gorszym, niż rodzinną awanturą. Żadne z nich bowiem nigdy nie ukrywało jawnej niechęci do „dzieciaków”, ponieważ Ramone i Gabriel nie zamierzali dołączać do grona śmierciożerców. Alice przez to, w ramach kary, torturowała brata, kiedy jej się nudziło albo nie spodobał jej się ton, w jakim do niej mówił.
Kiedy podjechał pusty powóz i Gabriel oraz Ramone wsiedli do niego wraz z innymi Ślizgonami, nie rozmawiali już o Dmitriju, zwłaszcza że przypadło im jechać w towarzystwie Malfoya i jego świty; chociaż niemal wszyscy w pojeździe mieli krewnych w szeregach śmierciożerców, Macnair z McMillanem nie widzieli powodu, by przez to lizać Draco buty, jak to czynili pozostali. On nawet nie zwracał na to uwagi, w ogóle od wydarzeń na Wieży Astronomicznej, gdy zginął dyrektor Dumbledore, stał się jakiś nieswój — był milczący, rzadziej znęcał się nad młodszymi uczniami, przestała go też obchodzić nachalność Pansy Parkinson. 
Cóż, z tego, co Walden mówił podczas ostatniej kolacji, można było wywnioskować, że Voldemort urządził sobie hotel w posiadłości Malfoyów, ku ich głębokiemu niezadowoleniu.
— Gdzie zgubiłaś brata, Macnair? — spytał Teodor Nott, siadając naprzeciw niej i uśmiechając się szeroko. Był chyba jednym z uprzejmiejszych chłopców w Slytherinie, nawet jeśli prowadzał się z Malfoyem. 
— Pewnie jedzie innym powozem, nie jestem jego niańką. — Ramone wzruszyła ramionami i szczelniej opatuliła się szalikiem, bo śnieg padał coraz mocniej.
Młodszy brat Ramone, Faust, uczył się w szóstej klasie i również należał do Slytherinu. Idealnie wpasowywał się w powszechnie przyjęty stereotyp o uczniach tego domu — był złośliwy, egoistyczny i z zasady nienawidził Gryfonów. Jednak pod maską „typowego” Ślizgona kryla się jego prawdziwa natura, czyli wrażliwość i zamiłowanie do krawiectwa; od dziecka marzył o własnym sklepie z nowoczesnymi szatami dla młodych czarodziejów, być może nawet o całej sieci butików…
Po tej, wygłoszonej dość oschłym tonem, uwadze nikt już o nic nie pytał i całą podróż przebyli w milczeniu, trzęsąc się z zimna. Pansy tuliła się do ramienia Draco, zerkając na boki, czy aby na pewno każdy widzi tę romantyczną scenę, ale nikt, poza Zabinim, który uniósł jedną brew i kręcił głową, nie zaprzątał sobie nimi głowy.
Nie minął kwadrans, jak powozy zajechały pod zamek. Po przerwie świątecznej nie było ich tak wiele jak pierwszego września, więc opuszczanie ich i przekraczanie progu szkoły przebiegało znacznie sprawniej. Paru uczniów próbowało się przepychać, ale zostali szybko doprowadzeni do porządku przez Carrowów, którzy pojawili się nagle w holu.
— Natychmiast ma być cisza albo uspokoję was po swojemu! — ryknęła Alecto, machając zawzięcie różdżką, z której zaczęły tryskać czerwone iskry. Stojący u jej boku Amycus wyszczerzył poczerniałe zęby, jakby właśnie w jego głowie pojawiło się marzenie o tym, jak miałby uspokajać młodzież "po swojemu".
Nikt nie zamierzał sprawdzać, na ile prawdziwe są słowa śmierciożerczyni — właściwie oczywistym wydawało się, że nie żartowała — i Sala Wejściowa umilkła; stało się to tak szybko, jakby zostało spowodowane zaklęciem uciszającym. Krótko po tym otworzyły się drzwi Wielkiej Sali i uczniowie mogli zasiąść przy stołach.
Widok wielu pustych miejsc był naprawdę przygnębiający — jedynie wśród Ślizgonów nikogo nie brakło, a największe "ubytki" raziły w oczy szczególnie przy stołach Gryfonów oraz Puchonów. Radosną kiedyś atmosferę posiłków zastąpił smutek oraz strach, zniknęły lewitujące świeczki i sufit zaczarowany tak, by oddawał pogodę na zewnątrz, teraz był tam po prostu zimny strop, a jedyne światło pochodziło ze złowrogo wyglądających pochodni przytwierdzonych do ścian.
Po świętach Hogwart wydawał się jeszcze mniej przyjaznym miejscem, nawet jeśli w kącie sali stała ogromna, choć nie tak ozdobna, choinka; wydawała się ona raczej smutnym duchem dawnych czasów, kiedy styczeń wciąż jeszcze pachniał Bożym Narodzeniem. Ucichły wesołe pogawędki, nigdzie nikt się nie śmiał, zastraszeni przez Carrowów uczniowie wpatrywali się w swoje talerze, rozmawiając szeptem i ostrożnie ważąc każde słowo. Nauczyciele mieli poważne, zasępione miny, nawet Hagrid, który zwykle machał do uczniów, teraz tylko łypał spode łba na śmierciożerców. 
Ramone zacisnęła palce na widelcu, kiedy po uważnym przyjrzeniu się stołowi Puchonów nie dostrzegła wśród nich Dmitrija. Ciarki przeszły ją po plecach, wprawdzie dostała od niego list dwa tygodnie temu, ale czy to cokolwiek zmieniało? Mogli zabrać go w każdej chwili, kto wie, czy teraz nie siedział w jakimś lochu, zziębnięty, zraniony albo...
— Ramcia? — Cichy głos Gabriela dotarł do niej jak przez mgłę. Odwróciła głowę w jego stronę i uśmiechnęła się krzywo, co on skwitował ciężkim westchnieniem. — Nie musimy zakładać najgorszego, wiesz o tym. Zjedz coś, wyglądasz jakbyś miała zaraz zemdleć. No i pociesz się tym, że Marcel siedzi na swoim miejscu. — Wskazał na stół Krukonów, gdzie jeden z nich, szczupły chłopak z zadartym nosem i nieco dziecięcymi rysami, patrzył na nich właśnie. Wzrokiem wskazał na Puchonów i wymownie zmarszczył brwi, jakby zadawał pytanie. Ramone wzruszyła ramionami, po czym sięgnęła po miskę z sałatką, bo naprawdę nie czuła się najlepiej.



Ogień trzaskał w palenisku, co wśród głuchej ciszy lasu brzmiało jak pojedyncze wystrzały z armaty. Dmitrij wiedział, że nie są na tyle głośne, by przysporzyć mu problemów — przynajmniej na razie — ale i tak jego czujność działała na najwyższych obrotach.
Nie był pewien, czy dobrze rzucił wszystkie zaklęcia antymugolskie i ochronne, ale nie mógł nic więcej zrobić. Czasem żałował, że bardziej nie przykładał się na lekcjach, że z góry założył, iż nigdy mu się nie przydadzą, bo skończy Hogwart zanim wojna na dobre się rozkręci, opuści Wielką Brytanię i zaszyje się w Rosji, gdzie nikt Voldemortem się nie przejmował.
Jakże był głupi.
Do teraz nie rozumiał, jak Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać tak szybko odnalazł trop przeszłości, wszystko było skrzętnie ukrywane przez siedemnaście lat, a jemu samemu, Mitce, dopiero w dzień urodzin zdradzono ten sekret. Nie miał nikomu za złe, wszak lepiej żyć w słodkiej nieświadomości, za duża wiedza jest tylko i wyłącznie źródłem kłopotów, o czym przekonał się na własnej skórze.
Ciekawe, czy byli już w Bołogojach... i czy zostawili po sobie porządek. Wiele ryzykował swoją zuchwałością, miał nadzieję, że ci głupi śmierciożercy nikogo nie skrzywdzili w ramach odreagowania. Nie wiedział, co poczułby, gdyby rodzeństwo Ramci i Gabriela pozabijało jego sąsiadów; rzecz jasna nie miałby im za złe, ale tak czy siak...
Schował twarz w dłoniach. Myślenie o przyjaciołach, którzy byli dla niego jak rodzina i których tak bardzo kochał, bardzo go bolało. Jednocześnie chciało mu się szyderczo zaśmiać z samego siebie, bo ta ucieczka z rodzinnego domu bardzo go... uwrażliwiła? Kiedyś tylko talerz pikantnych skrzydełek przyprawiał go o łzy w oczach albo palenie w gardle, teraz robiły to sentymenty. Wreszcie zachowujesz się jak rasowy Puchon, przeszło mu gorzko przez myśl, kiedy wyciągnął dłonie w stronę paleniska, aby je ogrzać.
Cudem znalazł tę leśniczówkę, była w okropnym stanie i wciąż bał się, że w każdej chwili może zająć się ogniem. Miała tylko jedną izbę, maleńką, jeszcze mniejszą od tej, którą on zajmował w rodzinnym domu w Bołogojach, spał na wyczarowanym materacu (nie wyszedł najlepiej, sprężyny piły go tu i tam, ale lepsze to niż leżeć na twardej podłodze) i jadł to, co zabrał z rodzinnego domu, z dodatkiem jagód czy grzybów z okolicznych terenów. Nie chciał zapuszczać się w rosyjski las za daleko, pojedynek z niedźwiedziem nie był tym, czego pragnął. 
Zabawne, że bardziej obawiał się zwierzyny od śmierciożerców. Czuł jednak spokój, nic nie wskazywało na to, by złapali jego trop, inaczej już byłby martwy albo torturowany...
Machinalnie spojrzał na niewielką, drewnianą skrzyneczkę stojącą przy jego plecaku, przyczynę całego tego zamieszania. Jej zawartość dla innego czarodzieja okazałaby się bezwartościową kupą papierów i źle wykadrowanych zdjęć, dla Dmitrija była czymś, co trzymało go przy życiu, bo dopóki on ją miał, nic mu nie groziło. Nie wiedział, czemu Voldemort jej potrzebuje, samo pragnienie zemsty nie wydawało się powodem do takiego zachodu, ale kto go tam wie?
Cóż, kiedyś był na celowniku przez szlamowatą krew, teraz ścigano go dlatego, że w przeszłości ktoś również przyjaźnił się z kimś, z kim nie powinien.

2 komentarze:

  1. Historia naprawdę dobrze się zapowiada. Fabuła mnie zaciekawiła, styl pisania też mi się podoba, wszystko jest tak, jak trzeba. Czekam na kolejne rozdziały i życzę weny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! W takim razie mogę cię tylko zaprosić na kolejne rozdziały. :)

      Usuń